Gdy wracam od mamy, ciągnie się za mną cały olszancki kosmos. Jest jak sznur z puszkami doczepiony do samochodu nowożeńców, tyle że niewidzialny i bezgłośny. Dzięki niemu staję się dla mych kotów mniej nudny. Może niekoniecznie ciekawy – ta kategoria jest zarezerwowana dla pobudzonych słońcem much i gołębia, który lubi pospacerować pod moim balkonem, prowokując koty do wychylenia się za pręty – ale z przywleczonymi z Olszanicy zapachami wart jestem przynajmniej skrupulatnego obwąchania, razem ze zrzuconymi w przedpokoju butami, odwieszoną na klamkę kurtką, rowerem. Od razu wyczuwają, że coś się we mnie zmieniło. „Stary, co za ekstrawagancja” - pomrukuje z uznaniem Fred.
Przysiadam na podłodze a on i Ginger w skupieniu wodzą po mnie nosami. Słyszę, jak świszcze powietrze w ich nozdrzach. W pierwszej kolejności zajmują je, oczywiście, moje przepocone skarpety oraz spodnie, na których zachował się pewnie zapach psa, zapach ziemi, zapach obcej kuchni, innej – z firanką, obrusem, kwiatami na parapecie, ciepłym ciastem i kawą w ceramicznych kubkach. Dłonie obwąchują ostrożnie, w przyczajeniu, by w porę wymknąć się, wykręcić, jeśli znów przyjdzie mi do głowy głupi pomysł, by brać kota na ręce. Pewność im wraca przy butach, odstawionych pod ścianę. Przesadzałem w nich róże, pchałem po łące taczkę z kompostem. W końcu przychodzi kolej na rower, pachnący asfaltem ale przede wszystkim smarem, benzyną i kurzem z polusiowego garażu.
Te zapachy zaraz nie tyle zwietrzeją, co rozpuszczą się w powietrzu i zaczną cyrkulować po moim mieszkaniu. Zabrudzą się nim, już nie będą takie obce i czyste.
Komentar