Wieczór. Jest u mnie mama. Zmęczyło ją wyjście na miasto - odpoczywa, drzemie w tzw. salonie wśród porozrzucanych ciuchów i toreb. Śpią też koty, jeden na fotelu, drugi na parapecie.
Całą trójkę budzi jazgot domofonu. Podnoszę słuchawkę. Kątem oka widzę, jak zaniepokojona Gigi chowa się za sofą.
- Halo – odzywam się zupełnie bez sensu.
W słuchawce wśród trzasków i szumów pojawia się ciut śpiewny, omdlewający, głos. Chyba męski, ale zdecydowanie bez ortodoksji: - Szczęść Boże. Czy przyjmie pan księdza po kolędzie?
Panicznie spoglądam w stronę salonu. Mama przebudziła się, leży z otwartymi oczami. Nie zerwała się, nie próbuje doprowadzić do porządku zagraconego pokoju ani nie otwiera szafek w poszukiwaniu świec i krucyfiksu. Najwyraźniej nie domyśla się, kto stoi pod blokiem. I dobrze. Trzeba ostrożnie dobierać słowa, aby się nie zorientowała.
- Nie, dziękuję - mówię i odwieszam słuchawkę. Obracam się na pięcie, wracam do komputera. Ale parafia nie zamierza tak od razu machnąć ręką na mą duszę – jej przedstawiciel znów przywołuje mnie do domofonu. Co zrobić z tą cholerną słuchawką? Odwiesić po chamsku? Przykładam ucho do głośniczka.
- Raz jeszcze ksiądz Andrzej, szczęść Boże. Proszę otworzyć drzwi. Pani spod piątki chciałaby przyjąć kolędę, ale nie może sobie poradzić z domofonem.
Naciskam przycisk. W słuchawce słyszę elektryczne buczenie i trzask otwieranych drzwi. Z klatki schodowej dobiegają hałasy. Ksiądz Andrzej is coming.
- Kto to? - pyta mama.
- Ktoś pod piątkę - ani myślę wdawać się w szczegóły.
No i nagle: ding – dong! Ding – dong! Wcale nie spod piątki. Ksiądz Andrzej stoi na m o j e j wycieraczce i wciska przycisk dzwonka. Ding – dong!
Koty w popłochu. Mama to samo: - Nie otwieraj! - mówi, bo lata spędzone przed telewizorem nauczyły ją, że bandyci chodzą po domach. - Zobacz najpierw przez wizjer, kto to.
Puszczam jej radę mimo uszu, bo wiem, że to ksiądz Andrzej i że tym razem mi nie odpuści. Dingdonga jakby się paliło. Odsuwam rygiel, naciskam klamkę, otwieram drzwi i nie przestaję kombinować, jak kulturalnie spławić natręta.
Spodziewam się księdza, a za progiem widzę moją siostrę i szwagra. Gosia zanosi się śmiechem.
- Szczęść Boże temu domowi – omdlewa Grzebyś.
- No ładne rzeczy! – strofuje mnie siostra. Chcieli wejść na roznosiciela ulotek, ale uznali, że lepiej będzie podszyć się za chodzącego po kolędzie księdza. „Kogo jak kogo, ale księdza na pewno wpuści”
Targają za tasiemkę pingwina kupionego gdzieś po drodze z Warszawy. Pani w sklepie napompowała go helem, ale nie uniósł się w powietrze. „No, widocznie ten model nie lata” - westchnęła zaskoczona.
Grzebyś miał interes w Kępnie i stwierdzili, że skoro będą tylko 200 kilometrów od Zło, to wpadną do mnie na urodziny.
Fred przyszedł się przywitać i łaskawie pozwalał na głaskanie. Po kilkunastu minutach dołączyła do niego Gigi. Czujna, gotowa w każdej chwili do ucieczki krążyła po pokoju, obwąchując gości. Z każdą minutą uchodziło z niej napięcie. Wydawała się coraz spokojniejsza.
Zaintrygował ją kołyszący się na podłodze pingwin. Odskakiwał, gdy podkradała się do niego i uderzała łapą w pełen helu brzuszek.
Comments