W związku z Ginger i Fredem, nabrałem więcej zrozumienia dla kobiet, którym trudno pogodzić pracę na etacie z wychowaniem dzieci. Mówiąc wprost, sprawiłem sobie elektronicznego pastucha do kotów. Leżał w Biedronce i kusił przystępną ceną, stanowiącą równowartość pięciu kostek masła. Na opakowaniu producent z Chin napisał, że jest to „interaktywna wieża z laserem dla kota”, co z marketingowego punktu widzenia brzmi zdecydowanie korzystniej niż „elektroniczny pastuch”. Ale de facto idea obu wynalazków sprowadza się do tego, żeby zwierzę nie wchodziło człowiekowi w szkodę, kiedy brakuje dla niego czasu. W moim przypadku, żeby Gi i Fre nie pałętały się po klawiaturze laptopa, kiedy pilnie muszę coś napisać.
Urządzenie jest zasilane trzema bateriami AA. Po naciśnięciu przycisku „on” obrotowa głowica umieszczona na stożkowej podstawie przesuwa wiązkę lasera po podłodze, co teoretycznie powinno aktywować u kota instynkt łowiecki. Cwani Chińczycy tak to wymyślili, by obrót nie odbywał się płynnie: plamka światła przyspiesza i zwalnia, szarpie się, nieruchomieje na sekundę a potem gwałtownie rusza do przodu. Zabawka oferuje przy tym trzy tryby pracy: wolniejszy, szybszy oraz mieszany.
Sukces jest połowiczny, tzn. Freda bieganie za laserem w ogóle nie interesuje. Szkoda mu życia na takie głupoty. Woli przeznaczyć ten czas chociażby na szwędanie się wte i nazad po klawiaturze lub śpiewanie w łazience (Voice of Poland - muszę wstać od komputera i pomiziać go po brzuszku, żeby przestał). Elektroniczny pastuch skradł serce Ginger. Ona też nie ugania się za lasarem, uwielbia jednak położyć się obok i wlepiać w światełko maślane oczy.
Comments