Jako samozwańczy kaowiec naszego mieszanego kolektywu poczuwam się w obowiązku, aby pomimo wielokrotnie podnoszonych w tym miejscu niesprzyjających okoliczności (nudne mieszkanie bez myszy) nieustannie zapewniać przystojne młodym kotom rozrywki. W tym celu zapalam wieczorami lampkę i stawiam przy otwartym oknie.
Ćmy i inne nocne owady mają tu wówczas morską latarnię. Nam pozostaje tylko czekać, aż zwodnicze światło sprowadzi je między Scyllę a Charybdę, do pokoju, w którym czają się Ginger i Fred.
Ona sadowi się zwykle na zewnątrz, na parapecie. Co kilka minut zagląda jednak do pokoju, zadziera głowę, podejrzliwie przyglądając się cieniom i plamkom na suficie, a potem wraca. Cały czas konwulsyjnie porusza ogonem. Aż popiskuje z emocji. Niecierpliwi się jak myśliwy na dewizowym polowaniu.
Fred za to demonstruje typową dla niego nonszalancję. Leży na fotelu i spod półprzymkniętych powiek obserwuje okno. Chwilami wygląda jakby przysnął, jakby znudziło go to wyczekiwanie.
Wokół żarówki kłębią się muszki i żuczki. Drepczą też po ekranie komputera, jak ruchome znaki diakrytyczne; doczepiają sę do liter, stawiają kropkę w środku zdania, przerywają myśli. Upierdliwa drobnica, która kotów nie interesuje. Z konieczności poluję na nie sam.
Gigi i Fred rzucają się na grubszego zwierza. Ćmy strącają łapą, rozcierając po ścianie złoty pył z ich skrzydeł. Potem biorą je w pysk i zeskakują z blatu. Siadają i patrzą na gramolące się niezdarnie po podłodze owady. Popychają je delikatnie. W ciemność.
コメント