Naprawiło mi się pudełeczko do mruczenia. Bałem się, że jest popsute na dobre. Ale nie.
Po przebudzenu Fred sam wpada w moje ręce jak pięć złotych na szczęcie. Chodzę z nim po mieszkaniu, w półmroku, a on robi ten swój stary popisowy numer: wiotczeje jak opos i mruczy. Cichutkie, cichsze niż wcześniej, ale ewidentnie jest to mruczenie.
Wydaje się lekki, kiedy tak go noszę. W trakcie choroby wyraźnie stracił na wadze. Futerko wciąż wisi na nim nieporządnie. Ale ma apetyt.
Także na głupie zabawy, co dobrze rokuje przyszłości naszego, ciut zaniedbanego, bloga. O tempie rekonwalescencji niech świadczy fakt, że przestałem ratować Freda z zębów i pazurków Gigi. Znów to ona wzywa pomocy, ucieka i kryje się pod meblami, gdy zabawa w kocie zapasy wymyka się spod kontroli.
A wczoraj, nim zasnęły, biegały w ciemności jak szalone, ze szczególnym upodobaniem tratując przy tym moje łóżko.
Comments