Wybraliśmy się z Ginger i Fredem na wywczasy do Olszanicy. Niefrasobliwie, niczym harcerz w pokrzywy, wlazłem z kotami na terytorium kontrolowane przez Ogryzka.
Ogryzek urodził się jako Sokół. Swoje dumne imię stracił razem z ogonem, gdy za młodzieńczych lat wyprawił się nocą na polowanie do stodoły sąsiadów. Wpadł w łapkę na szczury. Przez wiele godzin próbował uwolnić się z potrzasku. Zdarł sobie sierść na ogonie. Nigdy już nie odrosła. Ten w połowie goły, poharatany żelazem ogon, pogryzione uszy i przykryte niedbale sztywnym futrem strupy na czaszce składają się na emploi Ogryzka. Kiedy rozkołysanym krokiem idzie przez podwórko jest trochę jak chłopaki spod sklepu u Lulka a trochę jak traper, który właśnie położył niedźwiedzia grizzly, i wyszedł z gęstwy na słońce, by szybciej zasychała krew z ran. Jego zakapiorski wygląd budzi szacunek u sąsiadów, którzy prowadzą nękane plagami gospodarstwo rolne, ale Ogryzek za swój rewir uważa także wymuskany ogród mojej mamy z całym tutejszym inwentarzem: kretami, nornicami, myszami i ptactwem.
Rewir, wiadomo, drażliwa rzecz. Podczas naszego pobytu w Olszanicy doszło na tym tle do paru spięć między Ogryzkiem a Ginger i Fredem. Moje koty chętnie bawiły się w ogrodzie Marysi, kiedy tylko nadarzyła się okazja – otwarte drzwi lub okno. Na Ogryzka pierwszy natknął się Fredzio. Nie dość, że na dzień dobry dostał łapą w nos, to jeszcze został pogoniony przez psa, który lojalnie poderwał się, by bronić starego kocura. Potem skryty w kępie jałowców Fred przyglądał się, jak niezadowolony z najścia Ogryzek wraca na wygrzane miejsce i, opukawszy trawnik ogonem, powoli układa się do przerwanej drzemki.
Ten incydent nie odwiódł młodziaków od prób sprawdzenia, co za stworzenie tak intrygująco wygląda i pachnie. Jedyne koty, z jakimi Gigi i Fred miały wcześniej kontakt, to ciekawski tłusty Jasiek i pozujący na matuzalema, polegujący w wiklinowym koszyczku, Pan Kot mojej sąsiadki. Druciana siatka, jaką w trosce o życie i zdrowie obojga pupili obwiodła balkon, poważnie ogranicza możliwość interakcji, więc koty albo wgapiają się w siebie bezmyślnie, albo niezbyt grzeczne prychają przez stalowe oka. Jeśli balkon jest jak zoo, olszanicki ogród przypomina safari, a Ogryzek dzikie zwierzę, nie zepsute jeszcze przez cywilizację.
Podczas naszych wywczasów to Fred, to Gigi, na zmianę próbowały się do niego podkraść w celu dokładniejszego obwąchania. Niemal każde podejście kończyły rejteradą w krzaki. Ich życzliwe zainteresowanie nie robiło na Ogryzku najmniejszego wrażenia. Do końca wyjazdu na widok moich kotów unosił wargi, prezentując nadspodziewanie dobrze zachowane uzębienie, a z jego gardła wydobywały się lwie pomruki. Nie przeszkadzało mu to łasić się do mnie o ich karmę.
Być może posądzając go o brak godności jestem niesprawiedliwy. Honor u kota potrafi objawić się w zaskakujący sposób. Na przykład któregoś dnia wchodzę do pokoju Grzebyków, a na fotelu, na którym zwykł zasypiać Fred, śpi zwinięty w kulkę Ogryzek. W miseczkach z suchą i mokrą karmą pusto. Woda wypita co do kropelki. Nie prosił. Nie miauczał. Nie łasił się do pańskich nóżek. Wziął swoje. W końcu jak rewir, to rewir.
Comments