Jako obdarowany młodymi kotami gospodarz nudnego mieszkania – 64 mkw, szczątkowe ofirankowanie okien, mało ciekawe meble, pochowane pająki, muchy tylko przelotem – poczuwam się zobowiązany do zapewnienia im rozrywek. Ginger i Fred kart nie lubią, w szachy grać nie potrafią, do krzyżówki nie siądą, więc bawimy się głupio sznureczkami na patyczkach i kauczukowymi kulkami. Na koniec zabawy Fredzio ma zwyczaj targać zabawkę w pyszczku do kącika z butami.
Jakiś czas temu znalazłem tam zestaw kolorowych dzwoneczków z blachy, które nanizałem dla nich na kawałek wełny. Wszystkie co do jednego były skrupulatnie pozgniatane i podziurawione na wylot. Gdy je oglądałem, targały mną naprzemiennie zdumienie siłą kocich szczęk i troska o ząbki, które wykonały te perforacje.
Żeby nie gryzły blachy, kupiłem Fredowi i Ginger patyczki matatabi. To pocięte na dziesięciocentymetrowe kawałki pędy aktinidii ussuryjskiej, rosnącej w górach Korei, Japonii i Chin. Informację, że wydzielane przez nie podczas zabawy actinidina i dihydroactinidiol wprawiają koty w euforię, miałem za chwyt reklamowy. Ale rzeczywiście, actinidina i dihydroactinidiol robią kotom wodę z mózgu. Już kiedy wyjmowałem patyczki z opakowania gryzły mnie po palcach. Potem, powarkując na siebie, uciekły w kąt, każde z własnym. Z sześciu sztuk wydanych do zabawy odnalazłem cztery, co może sugerować, że reszta została przerobiona na trociny i wciągnięta nosem. Na ogół wystarczy im przez chwilę pomachać matatabi przed pyszczkiem, by wyciągnęły po nie pazurki.
Główny wniosek z psychochemicznych eksperymentów z Ginger i Fredem jest taki, że kot ze zmienioną świadomością bywa niebezpieczny w obsłudze. Mam poharatane ręce, ślady zębów na palcach, ale poza tym w domu spokój.
Dla ciekawych: na zdjęciach jest Fredzio. Gigi śpi poza kadrem.
Comments