Straszny dzień. Z samego rana Fred zrobił mi awanturę, że ma dość siedzienia w tym więzieniu i jak mu zaraz nie otworzę drzwi to on tu gdzie stoi, w przedpokoju, osobiście umrze z przemiauczenia. Wszyscy sąsiedzi musieli słyszeć ten wrzask. Nie mam pojęcia, czy miauczenie jest śmiertelne, ale jeśli tak, to miałbym w klatce opinię mordercy, nie mówiąc o bliznach na sumieniu. No i przelało mi się. Poczułem, że mam powyżej uszu nie tylko tego jazgotu, ale też ostrzeżeń teoretyków od zwierzęcego behawioru, żeby Boże broń nie ulegać kocim histeriom. Nawet jeśli w przypadku przebiegłych osobników skutkuje to wzmocnieniem niepożądanych zachowań, byłem gotów ponieść konsewencje za chwilę spokoju. Otworzyłem drzwi i mówię jak do nastolatka: „Idź!”. Wyszedł bez wahania, z tryumfalnie podniesionym ogonem, prowokator, i znowu na chwilę się we mnie zagotowało. O, basta! Tym razem wcale nie zamierzałem stać z nim na klatce schodowej i czekać aż się nabiega po schodach. Zatrzymałem się tylko w progu, ciekaw, który kierunek wybierze, górę czy dół. Fred dokładnie obwąchał wycieraczkę sąsiadów, przelotnie rzucił na mnie okiem a potem skierował się w dół. Już miałem cofnąć się do mieszkania, kiedy obok mnie łepek wysunęła Ginger. Wyglądało to tak, jakby zamierzała zbiec za bratem po schodach, ale czegoś się przestraszyła. Nie czekając na zmianę decyzji spróbowałem wepchnąć ją nogą do środka. I wtedy dobiegło nas z dołu miauczenie Freda.
Długi, modulowany ciąg wysokich dźwięków, ale stłumiony, jak z głębokiej studni. Niepokojący. Oznaczał, że Fred nie wyhamował na parterze, tylko dostał się za drzwi piwnicy oklejone karteczkami z trupią czachą i ostrzeżeniem: „Trutka przeciwko gryzoniom wyłożona”. Strach mnie obleciał.
Zamknąwszy Gigi w mieszkaniu, ruszyłem na poszukiwanie kota. Piwnica w moim bloku to labirynt korytarzy oraz mrocznych zaułków. Krążyłem od wyłącznika światła do wyłącznika światła, nawołując drania „kici, kici”, i dość szybko się pojawił. Wyszedł bardzo zadowolony z siebie z jakiejś komórki. Zaraz jednak spłoszył go hałas na schodach. Ktoś schodził do piwnicy ciągnąc za sobą coś, co szeleściło i szurało bo betonie. Tupał i posapywał. Fred natychmiast dał nura w spowity kurzem skład starych drzwi, rur i mebli. Poszedłem za jego przykładem, bo okoliczności wydały mi się dość krępujące. Uznałem, że łatwiej będzie schować się w mroku, niż wytłumaczyć sąsiadowi, że o siódmej rano dorosły facet wyszedł z mieszkania, aby pobawić się w chowanego ze swoim kotem w piwnicy.
Tupanie, szuranie i sapanie przybliżyło się. Zaczajony za murem nic nie widziałem. Ale nasłuchiwałem. Brzęknęły klucze, kłódka, rygiel, skrzypnęły zawiasy, ktoś wciągnął coś do komórki, chwilę pohałasował przestawiając jakieś bambetle, zamknął drzwi i sobie poszedł. Zrobiło się cicho. „Fred” - przemówiłem do sterty gratów. Wyszedł, zakurzony, z pajęczyną udrapowaną filuternie na uszach i wąsach, nagle spokorniały, przestraszony. Przymilnie położył się na betonie i uniósł łapki, jak zawsze, gdy chce, by go wziąć na ręce. Przemknęliśmy się do mieszkania. Zamknąłem drzwi. Odetchnąłem z ulgą. Fredzio dziarsko zeskoczył z mych ramion, wyprężył ogon i nie robiąc sobie nic z pajęczyny na pyszczku podreptał do Ginger.
W nudnym mieszkaniu - bez much, myszy, firanek i obrusów - trudno o ciekawą przygodę. Chyba musimy z kotami spędzać więcej czasu w piwnicy.
Comments