Za oknem zimno. Śnieg. Dość żałosny, cienki jak opłatek, ale jednak śnieg. Koty patrzą na to z dezaprobatą (a może to tylko projekcja mojego nastroju, bo z ich zasępionych pyszczków trudno dzisiaj coś wyczytać). Zza bloku znów nadchodzi staruszek z kijkami do nordic walking. Mówiłem o nim Gosi, że wygląda jak kroczące rzeźby Theo Jansena. Ma plecak narzucony na burą kurtkę. Ścisnął ją pod brzuchem pasem z nerką. Do nerki jest przywiązana smycz, którą ciągnie kundelek niewiele większy od yorka. Staruszek daje mu się powoli prowadzić, a z każdym krokiem mozolnie podnosi i opuszcza kijki niczym mechaniczne odnóża.
To dobry poranek na celebrowanie domowego ogniska czyli zabawę. Za prawie 10 złotych kupiłem na taką okoliczność w Netto motek włóczki w budzących jeszcze więcej optymizmu kolorach. Zwinąłem ją w klasyczny kłębek, bo pamiętam, że w elementarzu Falskiego oraz dobranockach o Filemonie i Bonifacym koty toczyły takie po podłodze. To podstawowa wiedza. Dzieci od przedszkola uczą się, że koty robią miau, piją mleko, łapią myszki i bawią się wełną.
Zachęcam Gigi i Freda do zainteresowania się tym rekwizytem. Instynkt mi mówi, że złapią doła, jeśli dłużej posiedzą przy oknie patrząc, jak śnieg niemrawo topnieje a staruszek z kijkami robi ente okrążenie wokół bloku. Podrzucam i toczę w ich stronę kłębek w optymistycznych kolorach. „Eee, głupia zabawa” - opiera się Fred. Demonstracyjnie odmaszerowuje pod drzwi, by tam jęczeć, że jak chcemy z Gigi, to się bawmy, a on wychodzi do pelargonii. Rzecz jasna, blef; nigdzie nie wyjdzie, bo odsunięcie zasuwy póki co wykracza poza jego – cyrkowe, nie przeczę – umiejętności.
Gigi bawi się włóczką, ale bez entuzjazmu. Myślałem, że będzie toczyć kłębek i skakać wokół niego jak młody Filemon, a ona położyła się, nadziewa wełnę na pazurki i melancholijnie skupie ząbkami. Po kilku minutach dołącza do niej Fred. Mógł przemyśleć sprawę, bo - obiektywnie patrząc - jęczenie, że się wychodzi, pod drzwiami, których nie można otworzyć, nie jest ani odrobinę mądrzejsze niż lizanie splątanej włóczki. Zabawa jest stacjonarna, leniwa, senna. Kolejny, po mleku, koci mit, rozwiewa się w jej trakcie, w odróżnieniu od śniegu za oknem, który mimo astronomicznej wiosny spadł i chyba już nie stopnieje. Rozwijając nad moimi kotami wzgardzony kłębek, kontempluję więc nasze znużenie. Już zaczynam żałować pochopnie wydanej w Netto dychy, gdy przychodzi mi na myśl babcia Marysia, niezrównanan w robótkach na drutach. Zawiozę jej włóczkę. Będzie miała z niej większą frajdę niż Ginger i Fred.
Comments