W moim domu obowiązuje zasada: „Jeśli jedzenie nie chce się bawić, to i tak będzie się bawić”. Świetnie sprawdza się to w przypadku polędwiczki z kurczaka, która na ogół po ugotowaniu leży obrażona w miseczce z napisem „Hello my little cat” i pomimo okoliczności wcale nie wydaje się „hello”, tzn. nawet jeśli chce się bawić, to na zewnątrz tego w żaden sposób nie okazuje. Ginger i Fred w takich okolicznościach zachowują się różnie. Jeśli aktualnie czują głód, np. z powodu opieszałości gospodarza nudnego mieszkania w przygotowywaniu posiłków, to przed konsumpcją ograniczają się do kilku wesołych pacnięć polędwiczki łapką. Poza walorem ludycznym ten gest ma też znaczenie praktyczne, bo pozwala kotu ocenić temperaturę potrawy, by nie poparzyć sobie języczka. Inaczej rzecz się ma z sytymi kotami. Podchodzą do miseczki powoli, od niechcenia. Przez chwilę sceptycznie przyglądają się obrażonej polędwiczce. Potem demonstracyjnie wyławiają z miseczki co większe kawałki mięsa i unoszą je w zębach do zabawy w jakimś zacisznym kąciku. Tam następuje taneczny układ złożony z lekkich kroków, przewrotów, podskoków i potrząsań głową, przy czym każdy kot tańczy z własną polędwiczką i jednocześnie zezuje z apetytem na polędwiczkę drugiego. Brak wigoru u potrawy Ginger i Fred z nawiązką nadrabiają własnym entuzjazmem. Są specjalistami w głupich zabawach. Mają je we krwi.
Ugotowałem kiedyś kotom kurze żołądki. Ginger i Fred zdziwiły się, kiedy napełniłem nimi ich miseczki. To miał być przysmak, urozmaicenie nudnej diety. Ale moje koty nie dostrzegły w żołądkach niczego, co nadawałoby się do zjedzenia. Za to długo i z wielką radością się nimi bawiły.
Kocie jedzenie w saszetkach czy puszkach jest pewnie zdrowe, pożywne, zbilansowane, estetyczne i wygodne do serwowania, ale po wyłożeniu go do misek zawsze mam wrażenie, że coś z nim nie tak. Z konsystencji tych dań aż bije powaga laboratoriów, w których dobierano składniki i układano proporcje, zupełnie brak im za to skłonności do wygłupów. Trudno mi wyobrazić sobie moje koty podrzucające w górę pulpeciki z indyka w galaretce albo obnoszące z atencją po wszystkich kątach zupełnie niepodobne do ryby „danie z dorsza”. Już sama konsystencja tych dań – rozmamłana, brejowata, kleista – świadczy, że nie powstały dla zabawy. Polędwiczka, nawet gdyby się bardzo bardzo nadęła, nie mogłaby być aż tak drętwa, sucha, bez życia.
Dla Gigi i Freda rozróżnienie między ich jedzeniem a moim nie istnieje, w związku z czym niekiedy udaje im się porwać do zabawy coś z mojej kanapki lub przy obiedzie potoczyć pod stół wykradzionego z talerza ziemniaka. Pogodziłem się z tym, bo wyjaśnienie kotom, dlaczego z polędwiczką wolno im się bawić a z żółtym serem nie, przerasta mnie intelektualnie. Zabawa jest wtedy, oczywiście, platoniczna, do konsumpcji nie dochodzi, więc gdyby nie względy higieniczno-estetyczne umęczony turlaniem ziemniak mógłby jakby nigdy nic wrócić na talerz. Koty nie mają nic przeciwko temu, bym zjadał ich zabawki.
Nie mają też uprzedzeń. Fredziu zapuścił się wczoraj pod zlewozmywak i wywlókł z kosza uschniętą pieczarkę, o której myślałem, że się do niczego nie nadaje. Była mała, ciemna i pomarszczona. Brzydka. A on zabrał ją za lodówkę i tam razem długo się bawili. To zwykły dachowiec, ale myślę, że potrafi być, mimo wszystko, bardzo szlachetny.
Comments